Dzisiaj sniadanko w ogrodzie. Dodatkowo sie za nie placi, wiec przynajmniej jest co zjesc. Przy sniadaniu zapoznaje pare angielska. Wczoraj ustalilam, ze jak znajdziemy jeszcze jakis chetnych, to mozemy sie wybrac do tutejszych winiarni i piscarni. No i namowilam Anglikow, by ze mna pojechali.
Zabieramy sie jedna taksowka o 10. Teraz nie jest sezon na prace w winnicy - w koncu jest tu wiosna, wiec wszystko stoi puste. Wszystko za wyjatkiem ustawionych w piwnicach glinianych baniakow z winem i z pisco. Oni tu nie maja z czego robic beczek, wiec wino przechowywane jest w glinianych smiesznych pojemnikach. Z tych pojemnikow przy pomocy bambusowej tyczki wydobywa sie trunki do degustacji. Niestety robia tu same slodkie wina, za czym nie przepadam.
Druga z odwiedzonych winiarni to domorobne muzeum. W piwnicy z winem znajduja sie wypchane tropikalne zwierzeta, jakies pozbierane mniejsze i wieksze eksponaty ze wszystkiego co mozna sobie wyobrazic. Obok peknietego wspolczesnego kasku motocyklowego, swietych obrazkow sa ponoc prekolumbijskie tkaniny, a nawet ludzkie czaszki, ktore maja ponoc 2000 lat. A wszystko to razem z przechowywanym tu winkiem. Dosc to oryginalnie wygladalo.
W koncu wracamy do naszej oazy na lunch. Popoludnie odpoczywam po to, by zawedrowac na najwyzsza z tutejszych wydm by podziwiac zachod slonca. W trakcie mojej wedrowki widzialam juz mnostwo zachodow slonca, ale jeszcze zadnego na piaszczystej pustyni. Wedrowka okazala sie dosc meczaca. Piasek osuwal sie spod stop i wial silny wiatr. Mimo wszystko zdazylam wejsc na samo gore, gdzie wbita w piasek rzezbiona tyczka ma dawac lacznosc z Pachamama. Dzis Pachamama nie jest laskawa i ciagle zasypywana jestem nowym piaskiem. Ale w nagrode ogladam czerwona sloneczna kule, ktora znika gdzies za wszechobecnym tu piaskiem. Droga powrotna to juz szybki zjazd w dol. Szkoda, ze nie wzielam ze soba deski do sandboardingu.