Dzisiaj znowu wczesna pobudka z herbatka kokowa. Noc nie byla zimna i nawet nas zbytnio nie zmoczylo.
Dzisiejszy dzien uplynal pod haslem marszu dlugodystansowego. Droga nie miala wiele wspolnego z prawdziwym trekkingiem. Szlo sie glownie w dol wzdluz rzeki wygodna sciezka dla koni. Z pozytywnych stron to to, ze nie padalo no i mozliwosc podziwiania dzunglowej roslinnosci. Widzialam jak rosnie kawa, banany. Przy drodze wyrastaly gigantyczne skrzypy i kolorowe dzikie orchidee. Te ostatnie w wydaniu mocno miniaturowym. Nasz przewodnik podchodzi do kazdego i objasnia co widzimy. Buzia mu sie nie zamyka. Nadalismy mu ksywke WalkieTalkie.
Dzis maszerowalismy tylko do lunchu. Spimy w Sanata Teresa, co oznacza mozliwosc kapieli w goracych basenach. Pojechalismy tam wieczorem malym autobusem. Po trzech dniach w gorach taka kapiel oznacza nowe zycie. Oczywiscie w basenach spotykam mnostwo ludzi, ktorych juz gdzies spotkalam na moich peruwiansko boliwijskich sciezkach. Oznacza to kolejna wymiane podrozniczych doswiadczen.
Wieczorem mamy bardziej wykwintna kolacje, gdyz mieszkamy na campingu a nie w gorach. Nasz kucharz Alberto przygotowal wiele kolorowych talerzy. Jestesmy glodni, wiec szybko znika ich zawartosc. Tylko dlaczego ciagle w eterze jedna, jedyna plyta Boba Marleya. No woman no cry! Nie moglam tego dlugo wytrzymac i ewakuowalam sie do namiotu.