Dzisiaj postanowilam troche przystopowac. Dalej niebo bylo zasnute chmurami, wiec pojechalam do Lincoln Park obejrzec wystawe "Kobiety Impresjonstki" w Legion of Honor Building. Oprocz wystawy czasowej z obrazami m. in. Berthe Morrisot i Evy Gonzales byla stala wystawa malarstwa. Troche smiesznie, bo zebrano tu po najwyzej 2 obrazy z bardziej znanych tworcow od XV wieku do poczatku XX. To troche ironiczne, ze przyjechalam do USA, zeby ogladac malarstwo europejskie, ale tak jakos nie moglam sie powstrzymac.
Po wizycie w muzeum byl spacer w Lincoln Park, ktory wlasciwie jest polem do nauki gry w golfa. Zjadlam lunch i zamierzalam pomaszerowac do Golden Gate Park przycupnac na trawce i troche poczytac. Wypogodzilo sie i idac na koncu ktorejs z uliczek, zobaczylam w calej krasie Golden Gate Bridge. Ten, ktorego wczoraj prawie wcale nie bylo widac i musialam empirycznie sprawdzic, czy faktycznie tam jest (stad moj dlugi spacer). A dzis... no nic, decyzja zapadla szybko - jade obejrzec most. No i zdazylam przed chmurami. Jakos tak San Francisco kojarzy mi sie z tym mostem i po prostu musialam tam wrocic.
Pozniej korzystajac z ladnej pogody podjechalam pod Twin Peaks. To takie wzgorza na poludnie od Golden Gate Park, skad roztacza sie ladna panorama miasta. Chyba wszystkie autobusy wycieczkowe byly zaprogramowane na brzydka pogode, bo znowu bylam sama, samiutenka na "szczycie" pagorka, bo gora to tego czegos nazwac sie nie da.
W koncu przyszedl czas na Golden Gate Park. Czesc obszaru jest zamknieta, gdyz juz jutro zaczyna sie Outside Lands Festival. Ale, to co jest otwarte i tak warte jest zachodu. Z przyjemnoscia znalazlam sobie sloneczna polanke, na ktorej przysiadlam z ksiazka od Zuzy. Dzieki :)