Rano obudzila mnie poranna krzatanina mojej ekipy. Nasz dom nie ma scian, a tylko dach spleciony z palmowych lisci. Odrobine intymnosci podczas snu zapewniaja szczelnmie otaczajace nasze materace, geste moskitiery. No i my z Bertien spimy na czyms w rodzaju antresoli, na ktorej mieszcza sie dwa nasze materace i nic wiecej.
Jak zeszlam na dol okazalo sie, ze nasz dzunglowy dom ma wlasciciela. Carlos przyszedl tak cichutko i zdawal sie nie zauwazac, ze ma calkiem liczne towarzystwo. Caly dzien zajmowal sie swoimi codziennymi czynnosciami, a my moglismy mu podziekowac za dach ciepla strawa przygotowana przez Hideto.
Dzisiaj nie przemieszczamy naszego obozu, wiec z niczym nie trzeba sie spieszyc. Po sniadaniu dyndam sobie w hamaku zachwycajac sie poranna aktywnoscia motyli. Te wszystkie wielkie kolorowe stwory fruwaly kolo mnie i siadaly na barierkach. Mozna tak sie w nie gapic w nieskonczonosc. Tym bardziej, ze na dworzu goraco i parno i jakas taka spowolniona jestem, ale to ponoc normalne. Musze sie przyzwyczaic do dzunglowego klimatu.
Jeszcze przed obiadem poszlysmy z Bertien kapac sie w rzece. Woda okazala sie nie taka zla, tylko znacznie jej wzgledem wczorajszego wieczora ubylo. Na srodku wylonila sie wielka drewniana kloda na ktorej mozna bylo wygodnie przysiasc. W koncu mycie i pranie i idziemy na obiad.
Po obiedzie wreszcie spacer po dzungli poza utartymi sciezkami. Nelson toruje nam droge maczeta. O niemal kazdej napotkanej roslinie slysze opowiesc po hiszpansku. Nazw nie pamietam. Zreszta sa one mocno lokalne i podejrzewam, ze nawet tlumaczenie by tu nie pomoglo. Co chwile slyszymy, jaka uzdrawiajaca moc maja te rosliny. Oni tu mowia, ze dzungla daje czlowiekowi wszystko, co jest mu potrzebne, tylko trzeba umiec to wziac. I rzeczywiscie, jak chcialo nam sie pic pilismy wode z liany. To najlepsza i najczystsza woda, jaka tu mozna zdobyc. Probowalismy tez innych dzunglowych owocow. Nie odwazylam sie jednak zjesc na zywca bialego, dzunglowego robaka. Jakos nie moglam wlozyc do ust tego pedraka i go przegryzc. Ale dajcie czasowi czas, moze sie jeszcze stanie. Bertien powiedziala mi, ze taki robak smakuje troche jak mleczko kokosowe. Mhmmm... jeszcze nie teraz.
Zrobilo sie ciemno i wrocilismy na kolacje. Siedzimy przy swieczkach. Ja i Bertien wylewamy na siebie ogrmne ilosci preparatow antykomarowych. Jest tu troche tych krwiopijcow. Ale bardziej denerwujace sa male czarne muszki, ktore jak ugryza to zostaja na skorze czerwone kropki na 2 tygodnie. Cale szczescie, ze mnie one specjalnie nie lubia, ale musza troche polatac nade mna by sie o tym przekonac.
Dzisiejsza noc mam mozliwosc spedzic w samotni jakies 15 minut drogi od naszego obozu. To taki jednooosobowy domek na drzewie nad rzeka. Mnie nie trzeba dwa razy namawiac na takie rzeczy. Nelson i Bertien mnie tam odprowadzili. Jak sie juz wdrapalam na to drzewo to poczulam takie zmeczenie, ze zasnelam szybciej, niz zdazylam pomyslec nad niebezpiecznym? pieknem miejsca, w ktorym jestem.