Noc spedzona na 3800 mnpm nie byla taka zimna. O 4.30 pobutka. Do namiotu puka Enriquie i przynosi nam po filizance goracej herbaty z lisci koki. Milutko tak z samego rana wypic ciepla herbatke nie wychodzac z cieplego spiwora. Mala rzecz, a jak cieszy.
Pozniej bylo pakowanie i sniadanie i o 6 z Kanadyjka na grzbiecie konia ruszamy w strone Salkantay Pass. dzisiaj bedziemy w najwyzszym punkcie naszego trekkingu, 4700 mnpm.
Daleko nie zaszlismy i zaczelo padac. Jak juz zaczelo to mielismy wszelkie postacie tego co moze wydostac sie z chmury. Od deszczu po snieg i grad wraz z wysokoscia. Droge do przeleczy pokonuje w 2 i pol godziny / okolo 900 metrow do gory trawersami. Widoki bardzo takie sobie i jest przerazliwie zimno. Dzisiaj Salkantay nie chcial nam sie pokazac.
Razem z Paulem i Leo ruszamy dalej. Teraz juz pozotaje tylko zejscie, co w padajacym deszczu oznacza kamienie i wielkie bloto. Dochodzimy do chaty, w ktorej mamy miec lunch. Trzesac sie z zimna siedzimy i czekamy na reszte grupy. Czasem nie jest dobrze byc za szybko. Nie zapomne tego obracajacego sie w wiecznosc oczekiwania na miske cieplej strawy.
Jak tylko zjedlismy szybko ruszamy dalej, bo wtedy jest cieplej. Znowu idziemy w dol. Stopniowo opuszczalismy chmure i przestawalo padac. Nawet zaczely pojawiac sie jakies gorskie widoczki. Gory zaczely byc mocno porosniete egzotyczna dzunglopodobna rozlinnoscia. Najgorsze w tym wszystkim bylo nieustanne brodzenie w czarnym, miekkim, blocie.
Do kolejnego obozu w Challway 2950 mnpm docieramy razem z naszymi konmi. Dlugo nie posiedzielismy na dworzu, gdyz znowu zaczelo padac. W koncu postawiono nasze namioty i mozna przebrac mokre rzeczy. Pogoda sprawila, ze dzisiejszy dzien byl naprawde ciezki.