Dzisiaj tzw. "lazy day". Wstalam 9.30. To chyba moj amerykanski rekord. Na sniadanie Bud upiekl gofry i zrobil jajecznice z warzywami i smazona kielbase. Kiedy ja ostatnio jadlam cieple sniadanko w milym towarzystwie w jadalnie przy stole?
Pozniej troche internetu i pojechalysmy z Danusia na zakupy. Najpierw na targ warzywny, kupic zaopatrzenie na dzisiajsza kolacje. Przychodza znajomi Niemcy i bedzie grill w ogrodzie. Po zakupach owocowo-warzywnych, ktore tu sa niesamowicie tanie, Danusia zabrala mnie na zkupy ciuchowe. Bylysmy w takim duzym dyscouncie, gdzie za naprawde niewielkie pieniadze mozna ubrac sie od stop do glow. Ja nie cierpie kupowac ciuchow, ale jak sie nie musi i raczej nie powinno, gdyz gdzie ja to zmieszcze, to to jest nawet frajda. No i po zakupach, czesc rzeczy zostalo w Stockton i bedzie czekac do powrotu z Limy.
Pozniej przypomnialam sobie, co to znaczy przygotowywanie posilkow w kuchni, gdyz pomagalam Danusi robic kolacje.
A wieczor to juz jedzenie pysznych rzeczy i opwiesi z zycia imigrantow do USA, po czterdziestu latach bytnosci tutaj! Nikt z obecnych nie wyglada na swoj wiek. Tak to juz jest, jak sie mieszka w slonecznej Kalifornii. Brak slonca skraca zycie.
No i zapadla decyzja, nie jade jutro wieczorem, lecz we wtorek rano. O 10 rano w San Francisco oddaje samochod :(