Tej nocy spanie nie bylo juz takie latwe. Dlatego juz po 7 powedrowalam pod prysznic. Pozniej szybkie nalesniczki, 15 minut oplaconego internetu i ok 9 moglam sie odmeldowac. Powedrowalam z wszystkimi manatkami na parking do samochodu po to, by jedynie z malym plecaczkiem pojechac do centrum LA (jezeli istnieje cos takiego, jak centrum tej metropolii, nazywanej zbiorem 6 dzielnic bez wyraznego centrum). Kupilam calodzienny bilet na metro za 5USD i w droge.
Centrum (jezeli tak mozna okrerslic Union Station, na ktorej wysiadlam), to wielkie wiezowce i znowu siatka przecinajacych sie prostopadle ulic z zaniedbanymi budynkami i tanimi sklepami. Ogolne wrazenie niezbyt ciekawe. Swoj spacer zakonczylam wiec w centrum finansowym i bez zalu na 7 ulicy wsiadlam do metra, aby wrocic do Hollywood.
Bedac na miejscu skusilam sie na odwiedzenie Hollywood History Museum. Tutaj w dawnych budynkach Max Factor zgromadzono pamiatki po gwiazdach i znanych filmach. Cale pietro poswiecone bylo wystawie czasowej: Merylin Monroe - ikona Ameryki. Nie bylam przekonana do tego, iz bede chciala ogladac filmowe gadzety, ale sposob prezentacji eksponatow byl ciekawy. W poszczegolnych wielkich gablotach byly kostiumy i rekwizyty ze znanych produkcji, jak np. Kleopatra, Przeminelo z wiatrem, Flinstones czy Milczenie Owiec, a w rogu na monitorze wyswietlany byl dany film. W garderobach Max Factor prezentowano tajniki kosmetyczek znanych gwiazd srebrnego ekranu. No i oczywiscie cale pietro z sukienkami, fotkami, rachunkami i wszystkim co mozna sobie wymyslic o Merylin.
W koncu wrocilam do samochodu. Koniecznie chcialam pojechac na Hollywodzkie wzgorza i przejechac sie Mullholand Drive. Oczywiscie to bezposrednie nawiazanie do jednej z pierwszych scen filmu Lyncha pod takim tytulem. I rzeczywiscie droga wije sie zakosami i mozna z niej ujrzec zakryte smogiem LA. Szkoda, ze nie bylam tu noca i nie moglam zobaczyc blyszczacych w oddali swiatel wielkiej metropolii.
Wreszcie jade na plaze. Wybor prosty - Santa Monica. Dojazd tez prosty - caly czas jedzie sie w dol Santa Monica Bulwarem. Ruch byl spory, wiec na parkingu bylam dopiero o 16. Znalazlam publiczny parking, na ktorym pierwsze 2 godziny parkowania sa darmowe (sa takie 4 blisko plazy, tylko ciezko zdobyc na nich miejsce).
Na plaze trzeba zejsc z niemalego klifu. A pozniej juz niesamowicie szeroka, zlotopiaszczysta plaza, no i molo, jak na kurort przystalo, tez jest. Na molo pelno budek z fastfoodami i park rozrywki z rollercosterem i diabelskim mlynem. Ja ze wszystkich rozrywek wybralam kapiel w oceanie. Mialam ze soba wszystkie manatki, wiec nie moglam zbytnio zaszalec. Ale zanurzylam sie w cieplym oceanie, aby poczuc sile fal Pacyfiku. Mam nadzieje, ze jutro znajde bardziej ustronna plaze i bede mogla troche wiecej sie popluskac.
Przed uplywem 2 godzin bylam w samochodzie. Kierunek - polnocny zachod do Santa Barbara i znalezienie ladnego kempingu przy plazy. Wstukalam cel podrozy na GPS i mialam nadzieje jechac droga wzdluz wybrzeza, a moj pilot pokladowy wywiozl mnie na jakies zakorkowane autostrady. Zmeczona po niewyspaniu i zirytowana staniem w korkach, jak tylko wydostalam sie z LA, zaczelam szukac noclegu. Znalazlam motel Days Inn w Camarillo. Dali mi apartament w cenie pokoju i mam prywatna wanne z hydromasazem w lazience. Kapiel z babelkami poprawila mi nastroj.
Wieczorem zadzwonilam do pani Danuty, ktora poznalam w samolocie. Umowilysmy sie, ze wpadne do nich w sobote wieczorem na 2 dni. Troche odpoczne od podrozowania w domowej atmosferze :)