Dzisiaj udalo mi sie wczesnie wstac. Moze dlatego, ze nie mialam w namiocie komorki z aktualna godzina i po przebudzeniu mialam wrazenie, ze jest juz pozno. Okazalo sie, ze jest troche po 7. Wysuwajac glowe z namiotu zauwazylam, ze wszystko wokol jest mokre od deszczu. Zapowiada sie wiec pakowanie mokregu namiotu - brrr! Wytarlam ile sie dalo tropik, ktory na koniec powedrowal na tylne siedzenie samochodu - moja jezdzaca suszarka.
Po spakowaniu manatkow pojechalam jeszcze raz obejrzec Ruby's Inn. Jestem pod wrazeniem ogromu przedsiewziecia. Tuz przy bramie wjazdowej do parku narodowego Bryce Canyon powstalo turystyczne miasteczko, w ktorym mozna spac w kazdym standardzie (hotel/motel/camping), zrobic zakupy lacznie ze stacja benzynowa, zjesc w jednej z kilku restauracji, odbyc spacer po tzw "Old Bryce" - maly skansenik "starych zabudowan", odbyc konna przejazdzke i pewnie znalazloby sie jeszcze wiele innych atrakcji. Nawet autobusik doworzacy ludzi do najciekawszych atrakcji w parku dojezdza oczywiscie do Rubby's Inn.
W Visitor Center pani polecicla mi trase wycieczki i jestem jej za to bardzo wdzieczna. Dzieki temu udalo mi sie zobaczyc najciekawsze miejsca przed popoludniowa burza.
Najpierw byl Bryce Point. Powiem szczerze, gdy zobaczylam panorama amphitheater z tego miejsca to odjelo mi mowe (mimo, ze nie za bardzo mam z kim tutaj gadac). W dole ujrzalam las strzelistych sterczyn stojacych rzedami niczym jakies gigantyczne zaklete w skaly wojsko. Cala ta wspaniala panorama to efekt erozji wapiennych skal pomalowanych na zloto-czerwony kolor bogata w zelazo woda. Pomiedzy sterczynami, zwanymi "hoodoos" wytworzyl sie mikroklimat umozliwiajacy wegatacje nawet wysokim drzewom.
Z Bryce Point pojechalam do Inspiration Point. Kolejna piekna panorama. Ale ja juz nie moglam sie doczekac zejscia w dol kanionu. Pojechalam do Sunrise Point po to by szlakiem Queens Garden oraz Navajo Trail obejrzec wszystko z bliska.
Super ze sa tu szlaki, dzieki ktorym mozna wejsc do tego skamienialego swiata. Spacer w lesie skal byl niezapomnianym przezyciem. Do tego udalo mi sie go odbyc przy blekitnym niebie. Na koniec pokonalam 177 metrow przewyzszenia dosc ostrym podejsciem do Sunset Point. Ciesze sie, ze tedy nie schodzialam w dol, bo moje kolana by mnie nie lubily.
Po wycieczce dnem kanionu udalam sie do Bryce Lodge na lunch. Bylo ok 13.30. Niebo zasnulo sie gestymi czarnymi chmurami. Nie bylo sensu zapuszczac sie w dalsze wedrowki. W zwiazku z tym decyzja podjela sie sama, ruszamy dalej do kolejnego magicznego kanionu - tym razem celem jest park narodowy Zion. Za miejsce noclegu wybralam polozony niedaleko (tak wynikalo z mapy) Hurricane. Nazwa troche straszna, ale wedlug darmowych gazetek, ktorych tu pelno, z reklamowkami hoteli, sa tam tanie motele -> wiec w droge.
Przez wieksza czesc drogi strasznie padalo. W koncu, ku mojemu zdziwieniu, jakies 40 mil przed Hurricane wjechalam do parku narodowego! Okazalo sie, ze wjechalam od jakiejs dziwnej strony i do Visitor Center mam jakies 12 mil. Nastawiona na to by po prostu dojechac do celu, jechalam trasa widokowa bez przystankow. Za oknem szare niebo i wielkie cebulaste wierzchoki szczytow kanionu. Droga wiodla mnie wciaz w dol, czasem przez wydrazone w poteznych skalach tunele. W poblizu visitor center sa 2 kempingi. Byly wolne miejsca! Ale patrzac na sine niebo, jako nie mialam ochoty spac dzis w namiocie.
Wyjechalam z parku. Tuz za bramka, znowu miasteczko z pierunsko drogimi noclegami. Znalzalam pokoj za 150 USD, ale nie skorzystalam. W koncu 20 mil dalej jest Hurricane.... no i jestem w motelu Roadway Inn w ogromnym pokoju z dwoma quuenbedami i aneksem kuchennym (za 40 USD). Jak tu jechalam tez padalo. Na Weather Channel mowili, ze te deszcze to monsun. Niestety prognozy na najblizsze dni nie wroza wyraznej poprawy pogody. A ja chcialam byc w dwoch pieknych kanionach Zion i Wielki Kanion. Teraz zastanawiam sie nad zmiana planow - moze najpierw Las Vegas?