Dosc tego leniwego zycia. Dzis wstalismy o 4.30 by razem z Nelsonem i Hideto pojsc na nieco dluzsza dzunglowa wedrowke no i zobaczyc jak wyglada wschod slonca w dzungli. Chodzilismy jakies 5 godzin, co bez sniadania dalo mi sie we znaki, ale bylo pieknie. Nelson prowadzil nas po roznych bezdrozach komentujac co widzimy. Ze zwierzyny to najfajniejsze byly malpki wesolo skaczace po drzewach, znowu zadnych wezy nie bylo.
Ale mnie bardziej niz zwierzyna, ktorej wiele nie zobaczylam, zachwyca roslinnosc, gesto porastajaca absolutnie wszystko. Drzewa, liany, krzewy oplataja sie wzajemnie. Wszystko to ma niesamowite ksztalty i kolory. Wiele z tego naturalnego piekna, jest przeniesione przez czlowieka jako elementy dekoracyjne. Najbardziej podobaly mi sie drzewa o pniach nie okraglych, a gwiezdzistych. To ponoc dzunglowy telefon. Stukanie maczeta w taki pien, dzieki jego ksztaltowi jest bardzo glosne. W taki sposob mozna probowac wzywac pomocy, gdy sie ktos zgubi.
Nelson prowadzil nas dzisiaj znowu po jakis bezdrozach. Gdy odczuwajac glod i zmeczenie zapytalam, gdzie jest nasz oboz - Nelson wskazal mi kierunek, po czym odwrocil sie i szlismy w przeciwna strone. Nauczylam sie, ze w dzungli nie ma prostych sciezek, zawsze idzie sie zygzakiem. Tak samo ciezko jest dogadac sie z Nelsonem co do czasu przemarszu. Wczorajsze dwie godziny, okazaly sie byc niecalo godzina, za to jak slysze, ze dokas idzie sie 10 minut to jestem gotowa na godzinny szybki marsz. Tak to juz jest z czlowiekiem z dzungli. Tu czas i siezki sa inne.
W koncu dochodzimy do jakiejs dzunglowej chaty. Tu wszyscy, ktorych spotykamy, sa bardzo przyjazni. Wlasciciel wlasnie oprawial zlapane w nocy zaby wielkosci dloni. Nie obylo sie zatem bez przygotowania nad paleniskiem kaska dla mnie. I w taki sposob skosztowalam dzunglowej zaby, twardej i niedobrej... blee.
Wreszcie wrocilismy do obozu. Marzylam o normalnym siniadaniu i kapieli. Po takim marszu absolutnie wszystko na tobie jest mokre. Szybko zjadlam wiec miseczke owsianki i pobieglam nad rzeke umyc sie i zrobic pranie, ktore i tak nie ma szans tutaj wyschnac. Kapiel dala mi nowe zycie i poszlam odsypiac poranna pobudke.
I tak leniwie minal dzien. Pod wieczor dalam sie namowic Nelsonowi na jezcze jedna wedrowke do ponoc bardzo wielkich, starych drzew. Pytanie gdzie to jest i ile sie tam idzie jest bezpzedmiotowe. Dostalam jakas odpowiedz, do ktorej podeszlam z duza rezerwa. Idziemy we troje z Bertien. Jakos sciezki, ktore pokonujemy wydaja mi sie mocno znajome. No i po godzinie marszu znajdujemy sie dokladnie w tym samym miejscu, gdzie juz bylam rano. Nelson wydaje sie byc zdziwiony tym, ze jestem nieco rozczarowana. W calkowitych ciemnosciach wracamy do obozu. Ot, caly urok Nelsona. Ale wieczorny spacer mi sie przydal.
Polozylam sie wczesnie spac. Nie zdazylam zasnac i zaczelo padac. Tutaj, jak juz pada, to deszcz jest intensywny. W obozie akcja ratunkowa chowania naszego dobytku przed deszczem. Ja sie zastanawiam nad jakoscia mojego palmowego dachu, gdyz w niektorych miejscach kapalo. W koncu przytulajac sie do aparatu fotograficznego zasypiam.