Wszystko co piekne kiedys sie konczy. W nocy wstawalam pare razy by patrzec na ksiezyc w pelni i gwiazy. Nie moglam sobie odmowic spaceru pod gwiazdami, nawet kosztem niewyspania. Rano przed szosta patrzylam tez na kolory, jakie maluje wschodzace slonce na tafli jeziora. Samego wschodu nie zobaczylam, gdyz przeszkadzala mi gora.
W koncu, jak juz slonce bylo nieco wyzej, spakowalam manatki. Wszystkie 4 wyruszylysmy do przystani aby zainstalowac sie na jakis powrotny stateczek do Copacabana. Na dole niemila niespodzianka. Bilet powrotny jest dwa razy drozszy. Tak, wiec taniej jest przyplynac na wyspe niz z niej odplynac. Oczywiscie, innej opcji nie ma i trzeba zaplacic 20BS.
Do niewielkiej lodki wchodzi ogromna ilosc ludzi i bgazu. Siedzi sie wszedzie, lacznie z dachem, podloga i burtami. Cale szczescie szczesliwie doplynelismy. Zegnam sie z dziewczynami i ide po swoj bagaz zdeponowany w hotelu. Zaraz pozniej kupuje bilet do Puno i Cuzco za jednym zamachem. Trzeba bylo wydac boliwijskie pieniazki. Cala trasa kosztuje mnie 80BS, czyli jakies 12 USD.
Znowu znana mi trasa do Puno. Po raz kolejny przekraczam smieszna granice, gdzie trzeba maszerowac po pieczatki. Mozna by ja przejsc bez tych pieczatek, ale pozniej bylyby klopoty. Przekraczajac granice zyskuje godzine i jedziemy do Puno. Tutaj zmieniam autobus na ten, ktory ma mnie dowiezc do Cuzco.
Na terminalu autobusowym dostaje moj bilet do Cuzco. Autobus jest prawie pusty. Najpierw troche mnie to martwi, gdyz bede jechac noca. Ale w Jouliaca wsiada tyle ludzi i bagazu, ze juz chyba nic wiecej w ten autobus wcisnac sie nie dalo. Nie mozna bylo narzekac na brak towarzystwa. Do tego w calym wielkim autobusie tylko 3 turystow.
Do Couzco dojerzdzamy po 8 godzinach o polnocy. Zupelnie przypadkiem z terminalu dostaje sie do swietnego hotelu w samym centrum, jakies 50 metrow od Plaza de Armas. Mam prywatny pokoj z lazienka i zamierzam sie pozadnie wyspac.