Spanie bylo koszmarne. Nie wiem, czy znowu daje mi sie we znaki wysokosc nad poziomem morza, czy osmioosobowy pokoj. Moze jedno i drugie. O szostej wstalam i szykowalam sie na rowerowa wyprawe. Jeszcze przed siodma zalapalam sie na darmowe nalesniczki w hostelu i to tym razem juz usmazone oraz wieki kubek czarnej kawy i w droge.
Taksowka zawozi mnie na punkt zbiorki w kawiarni LA TARAZA. Jest juz tam spory tlumek. W koncu zostajemy podzieleni na dwie grupy. W mojej jest szesc osob plus instruktor !trzech mlodziencow z UK, para z Australii no i ja! W koncu wsiadamy do naszego minibusiku, na dachu ktorego jada nasze ponoc super wypasione rower. Ponoc same hamulce w tych rowerkach kosztuja 2500 USD!
Zajezdzamy na punkt startowy La Cumbre 4760 mnpm. Jest zimno, ale nie ma chmur. Tutaj dostajemy cale nasze wyposazenie, czyli prawie goretexowe spodnie i kurtki, odblaskowe kamizelki, kaski i takie smieszne szmatki pod kask, ktore zakrywaja uszy i usta no i gogle. W koncu przyszedl tez czas na przydzial roweru. Bardzo krotki indywidualny instruktaz uzytkowania roweru. Zbiorka w koleczku i chrzcimy rower i siebie jakims mocnym trunkiem. No i w droge....
Na poczatku droga jest asfaltowa. Ciagle jest to dosc stromy zjazd z mnostwem zakretow. Ja jade w srodku stawki. Pamietam slowa instruktora o zachowywaniu odleglosci miedzy poszczegolnymi osobami na 4 dlugosci minibusu. Jest super. Nigdy nie jechalam tak wygodnym rowerem. Dlugo jednak nie nacieszylam sie ta jazda. Na luku drogi pieknym slizgiem po asfalcie osobiscie przywitalam sie z najniebezpieczniejsza droga swiata. Poczatkowo myslalam, ze to nic, i juz chcialam zpowrotem wsiadac na rower, ale poobijane kolana i nadwyrezony palec lewej reki, wyeliminowal mnie ze stawki. Nasz instruktor zaapatrzyl mnie medycznie i przynajmniej na dwa odcinki musze jechac w minibusiku.
Jedziemy dalej, ja niestety albo i stety w autobusiku. Czuje sie dobrze i ogladam widoki. Tylko troche smutno, ze tak szybko skonczylam pedalowac. Wreszcie zaczyna sie pierwszy szuterek i Amy z Australii rezygnuje z dalszej jazdy. Jest pielegniarka na intensywnej terapii i stwierdzila, ze dzis nie jest jej dzien. W stawce pozostaje wiec czworo chlopakow i instruktor. Pierwszy podjazd na wysokosci okolo 4000 mnpm eliminuje Australijczyka. Tutaj jednak troche inaczej sie oddycha, i mimo, ze podjazd nie wygladal stromo, chlopaki wypluwaja pluca.
W koncu szutrowy zjazd. Australijczyk dolacza do stawki. Ja z Amy z przerazeniem patrzymy przez okno na przepascie tuz przy drodze. Czasem droga, to po prostu niecka wykuta w pionowym klifie. Oczywiscie nie ma zadnych barierek, tylko wszechobecne krzyze upamietniajace tragiczne wydarzenia na tej drodze. Naprawde ciesze sie, ze jade autobusem. Chlopaki swietnie daja sobie rade na tej trasie. Ale nagle patrzymy, ze jeden lezy plackiem na drodze. To chlopak Amy. Nie wiadomo, jak doszlo do wywrotki. Na szczescie, podobnie jak w moim przypadku, skonczylo sie na obiciu nog i ramienia. Mamy kolejnego pasazera w autobusie.
Pozniej juz nie bylo incydentow. Bez przeszkod dojechalismy do Yolosa, gdzie w tropikalnych warunkach jemy lunch. Zrobilo sie naprawde goraco. W parku mozna podziwiac malpki i papuzki.
Droga powrotna to ta sama trasa, tylko w odwrotnym kierunku. Dopiero teraz ci, ktorzy jechali na rowerach zobaczyli jakie przepascie znajdowaly sie tuz przy drodze, co wywolalo wiele emocji.
W hotelu bylam okolo 20 i marzylam o spaniu. Juz lezac w lozeczku slysze, ze ktos czlapie do swojego lozka pode mna. To inny amator roweru, dla ktorego jazda skonczyla sie noga w gipsie i to do samego uda. To zdecydowanie nie byl dobry dzien na rower... ja mialam duzo szczescia.