Sniadanie bylo zapowiedziane na 7, wiec trzeba bylo wstac o 6.30. Moje lozeczko bylo nieco krzywe i w nocy walczylam ze spadajcym kacem, ale nie moge narzekac. Wciaz to mieciutki materac, poduszeczka i podwoja porcja grubego koca. No i co najwazniejsze nie bylo wcale tak zimno, jak sie spodziewalam.
W planie mamy najpierw podejscie na 2800 m.n.p.m. po to, by pozniej zejsc do Sangalle (2150 mnpm). Calosc ma nam zajac jakies 5 godzin z podziwianiem widoczkow. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu cale popoludnie i noc spedzamy wlasnie w Sangalle, czyli zielonej oazie w dole kanionu. Ja bym chciala jeszcze... tak myslalam na poczatku.
Mielismy wyjsc o 7.30, ale wszystko sie niemilosiernie wydluzylo. Nasze kolezanki z Wegier postanowily zaplacic za mula, ktory bedzie nosil dzis ich manatki. Koszt 50 soli, co na tutejsze warunki jest bardzo duzo. Tym bardziej, ze mul bedzie szedl tylko do najwyzszego punktu dzisiejszej wycieczki, a w dol do Sangalle i tak beda musialy nosic swoje plecaki. Jakbysmy chcieli to na mula zmiesl by sie rowniez bagaz moj i Roberta, ale jestesmy twardzi i postanawiamy nosic swoje plecaki. W koncu z kazdym lykiem wody jego waga spada, a ja chce sie przygotowac na kolejne gorskie wedrowanie moze w przyszly weekend.
W koncu ruszamy. Uczciwie powiem, ze dzis nie bylo latwo. Caly czas szlismy w pelnym sloncu w gore. Wegierki bez plecakow byly ciagle mocno z tylu. Jedna z nich strasznie dzis cierpiala, zal bylo patrzec. Pozniej okazalo sie, ze one wcale nie chcialy takiego ostrego trekkingu, ale przydzielili ich do tej grupy no wlasnie, zeby byla grupa. Naprawde bylo mi ich zal. Pepe powiedzial, ze na jutro obie powinny jechac na mulach.
Widoczki po drodze naprawde piekne. Roslinnosc uboga, ale moge cieszyc oczy kaktusami w roznych wydaniach wraz z gigantycznymi aloe vera. Pepe zwraca nam uwage na niebezpieczne toksyczne rosliny, ktorych sok powoduje ostre oparzenia. Przy szklaku nie brakowalo tych podstepnych roslin.
Wreszcie jestesmy w najwyzszym punkcie, skad roztacza sie cudowna panorama. W dole nasza zielona oaza z palmami i niebieskimi oczkami wodnymi, a na przeciwnym zboczu nasza jutrzejsza trasa: podejscie 1200 metrow do Cabanaconde. Znowu wyglada to dosc groznie, ale powalczymy jutro. Teraz czeka nas okolo 45 minut plaskiego i 45 minut zejscia w dol. Lacznie szlismy 4,5 godziny.
Okolo 14 jestesmy w oazie. Spotykamy ludzi z innych grup, z ktorymi jechalismy autokarem. Ale tym razem tylko my zostajemy tu na noc. Znowu zapowiada sie magicznie. Znowu bambusowy domek, ale tym razem lozeczko pierwsza klasa. Przed lunchem, ktory ma byc dla nas niespodzianka, wskakujemy do basenu. Tym razem woda nie byla az tak ciepla, ale wciaz kapiel po trekkingu w basenie przywraca wszystkie sily. Jakos tak, chcialo by sie isc dalej... a tu zapowaida sie slodkie lenistwo.
Lunch to salatka warzywna podana w papayi oraz frytki i ryz. Byla tez jakas zolta zupa, w ktorej plywalo wszystko to co zostalo z przygotowania drugiego dania. Na deser kisiel z czarnej kukurydzy (chicha) oraz grenadina. Pysznosci...
No i wreszcie slodkie nic nie robienie. Hamaczek z widokiem na gory, ksiazka i muzyka na uszach. Zbieram sily przed jutrzejszym marszem do Cabanaconde. Musimy go zrobic w trzy godziny i to bez sniadania. Sniadanie bedzie dopiero na gorze. Dobrze, ze mam w plecaku zapas roznych slodkosci.
Jakos szybko robi sie ciemno. Na kolacje dostajemy gigantyczna porcje spagetti. Wszyscy staramy sie najesc na zapas, aby przetrwac jutro. Udaje nam sie wynegocjowac herbatke na jutrzejsze ´sniadanie´ Zawsze to lepsze niz nic. Wypijamy przyjacielskie jedno piwko na 4 osoby i grzecznie idziemy spac. Jutro wymarsz o 6.