Po przesycie hiszpanskego mam zasluzona przerwe na aktywny wypoczynek. Oczywiscie hiszpanski bedzie mi towarzyszyl w podrozy i to w jak najbardziej praktycznym wydaniu, ale to juz nie szkola. Teraz czas w praktyce sprawdzic, czego sie nauczylam przez 5 dni. No ale oczywiscie glownym celem wyprawy jest pochodzic po gorkach w Kanionie Colca.
W Arequipa jest mnostwo biur podrozy organizujacych przerozne wycieczki po Peru. Oczywiscie zanim zdecydowalam sie na konkretne biuro zrobilam rekonesans. Powiem tyle, ze cen i wariantow trekkingu jest tyle ile tych biur podrozy. Nic dziwnego, ze wiekszosc turystow zmeczona poszukiwaniami decyduje sie w koncu po prostu na cokolwiek. Ja zdecydowalam sie skorzystac z biura poleconego mi przez ludzi z mojej szkoly - Andina Travel Service.
Okazalo sie, ze sa dwa warianty trzydniowej wycieczki w Colca Canyon - latwiejszy (mniej chodzenia) i trudniejszy (wiecej chodzenia). Ja oczywiscie chcialam ten drugi wariant. Do ostatniego dnia nie bylo pewne, czy biuro skompletuje grupe na ten wariant. W koncu w piatek po szkole okazalo sie, ze znalezli jakiegos mlokosa z Holandii (juz sie boje, jak bedzie biegal po gorach). Rocio (dziewczyna, pracujaca w biurze podrozy), powiedziala, ze byc moze bedzie jeszcze jakas para z Irlandii, ale sie waha. Na szczescie w Peru dwie osoby to juz grupa, wiec zakupilam bilet na wyprawe. Koszt 150 soli, czyli jakies 50 dolarow za przejazd (ok 180 km), przewodnika, wyzywienie oraz spanko. Dodatkowo dochodzi oplata za wstep do parku narodowego 35 soli. Good deal!
Najmniej przyjemna czesc wyprawy poranne wstawanie. Wedlug planu autobus ma mnie zabrac z mojego domu miedzy 4 a 4.30 rano. Wstalam wiec 3.30 i po sniadanku skladajacym sie jedynie z biszkptow i herbaty i o 4 bylam gotowa. Autobus przyjechal 4.45 i okazalo sie, ze bylam ostatnia osoba, ktora zabierali. Powedrowalam zajac ostatnie miejsce na koncu autobusu, ktory mogl zabrac jakies 16 osob. Jak sie okazalo w autobusie byly 3 rozne grupy jadace do Colca Canyon.
Jest ciemna noc, siedzac na koncu zastanawialam sie nad tym, kto jeszcze bedzie w mojej grupie. Pozniej pogawedka z kapitanem z Kanady, ktory wraz z zona juz 3 lata plywa po morzach i oceanach zawijajac do portow i zwiedzajac rozne kraje. To sie nazywa emerytura! Odkrywam tez sklad mojej grupy. Jest nas czworo Robert z Holandii i 2 wgierki, z ktorych jak sie pozniej okazalo jedna ma 58 lat (nigdy bym nie zgadla!)
Droga do Cabanaconde wiedzie przez gory oczywiscie. Jestesmy coraz wyzej i wyzej. Zaczynaja nam zamarzac od srodka (to nie pomylka!) szyby w oknach. Osiagamy najwyzszy punkt trasy 4800 mnpm. Jeszcze nigdy nie bylam tak wysoko, no chyba ze samolotem ;) Od tego miejsca zjezdzamy w dol. W koncu wjezdzamy do parku i konczy sie asfalt. Jedziemy szutrem produkujac niesamowita ilosc kurzu. Siedzac z tylu w autobusie musialam miec chustke na twarzy aby moc oddychac! Przezyciem byl wjazd do tunelu tak zapylonego, ze nie bylo widac nic procz bialego pylu... jechalismy powoli z wlaczonymi swiatlami awaryjnymi. Jak oni sie mijaja w tym tunelu, to nie mam pojecia.
Wreszcie pierwszy mocny punkt programu: Cruz Del Condor (3500 mnpm). To jest jedno z tych miejsc, gdzie mozna podziwiac szybujace w kanione kondory. Mielismy sporo szczescia, gdyz nad nami latalo wiele tych wielkich i dostojnych ptakow. Byly tak blisko.... Jak przelatywaly nad glowami to przyslanialy slonce.
W Cabanaconde - wiosce polozonej na wysokosci 3200 mnpm jestesmy przed 11. Lunch jest przewidziany na 12 w restauracji, wiec mamy godzine na samodzielna penetracje wioski. Cala wioska to centralny plac, kosciol i szare, biedne domki. Wsrod tej szarosci ludzie, mimo przerazliwej biedy usmiechaja sie i pozdrawiaja. Zauwazylam, ze kobiety wciaz nosza tradycyjne, peruwianskie stroje, co dodawalo koloru ogolnej szarosci.
Okolo 13 bylismy gotowi do wymarszu. Okazalo sie, ze nasza czworka ´wyczynowcow´ma az dwoch przewodnikow. Szefowal Pepe, ktory okazal sie niesamowitym czlowiekiem. Dzis mamy zejsc w dol do wioski Llahuar polozonej na wysokosci 2010 mnpm, co oznacza 1200 metrow zejscia z plecakiem pelnym wody! Wedlug rozpiski dzisiaj idziemy 5 godzin.
No i zaczela sie szkola przetrwania dla moich kolan. Poczatkowo oczywiscie bylo OK. Idac podziwamy widoki. Wszedzie, gdzie okiem siegnac nagie, brazowe skalne sciany. Gdzies gleboko w dole rzeka Majes i wcisniete w gorskie zbocza malutkie zielone osady. Pepe pokazuje nam jutrzejszy szlak. ktory dobrze widac po przeciwnej stronie kanionu. Wyglada groznie.
Sciezka w dol kaminista. Idac oczywiscie produkujemy wszechobecny tu pyl. Pierwszy raz do rzeki docieramy po trzech godzinach marszu. Podziwiam kanion i rzeke na wiszacym chybotliwym mosku i... moj kapelusz z duzym rondem chroniacym mnie od slona laduje w rzece. Na szczescie prad zniosl go blisko brzegu, wiec pobawilam sie troche w lazenie po skalach i sieganie kapelusza. Ech.... gdzie Ci mezczyzni... (nasi przewodnicy byli gdzies z tylu razem z Wegierkami, ktore szly wolniej). Ale mam satysfakcje i sukces!
Niedaleko mostku rzeka rozwidla sie. Dodatkowo w samej rzece znajduje sie kilka niewielkich gejzerkow, gorace zrodla oraz dziury, z ktorych wydobywala sie goraca para. Mimo tego co widzialam w Yellowstone, bycie tak blisko goracych, syczacych zrodel zrobilo na mnie duze wrazenie.
Do Llahuar pozostalo niewielkie podejscie. Po drodze mijamy jakies opuszczone domki i w koncu ok 18 dochodzimy do bramki. Wita nas zielen i bambusowe chatki. Jedna z nich bedzie moim domem dzisiaj. Okazuje sie, ze oprocz nas jest tu jeszcze moze osmioro turystow i co najwyzej tyle samo mieszkancow.
Nasi przewodnicy gotuja nam kolacje. Tutaj przewodnik oprocz opowiesci o gorach, roslinach, zwierzetach i czego by tam sobie nie wymyslec, musza jeszcze pichcic jedzonko... nie jest latwo. A my tymczasem wskakujemy w stroje kompielowe i ruszamy do goracego basenu. Woda w basenie ma temperature okolo 38 stopni. Relaks w cieplej wodzie przywraca mi sily. Do tego zaszlo slonce, zaswiecil ksiezyc i na niebie zaczely pojawiac sie najpierw pojedyncze, a pozniej kolejne gwiazdy.... Poezja.
W koncu wracamy do jadlodajni. W kuchni na ogromnych paleniskach smaza sie dla nas rybki. Siedzimy przy swieczkach i pijemy piwko po pieciokrotnie wyzszej cenie niz na gorze. Wciaz, jest to mniej niz w Polsce w lokalu. Kolacja byla pyszna. Konczy ja herbatka z lisci koki. Ponoc to pomaga na problemy wysokosciowe. Na szczescie czuje sie dobrze, choc marze o szybkim spanku.