Dzisiaj szybko wymeldowalam sie z motelu, aby byc wczesnie w parku. Wyczytalam w darmowej gazetce pogladowej, ze w sezonie do szlakow w parku mozna dostac sie jedynie busikami, wiec parking przed Visitor Center zapelnia sie szybciutko. W parku bylam ok 9. Przed wjazdem rzeczywiscie staly tablice informujace, ze miedzy 10 a 16 nie ma wolnych miejsc parkingowych na terenie parku. No ale, ja bylam wczesniej!
Pogoda byla taka sobie. Nie padalo, ale niebo bylo zasnute biala chmurna otulina. Pomyslalam, ze autobusikiem dojade do konca drogi widokowej i bede sobie chodzila szlakami od najkrotszych do najbardziej wyczerpujacych, jak pogoda pozwoli. No i pozwolila, na wiecej, niz sie spodziewalam....
Ciezko mi opisac jak wyglada Zion Kanion. Jest to cos niezwyklego, gdyz erozja nastepowala w piaskowcach, ktore powstaly gdy niegdysiejsza pustynie pokrylo morze. Wszystko sie niezle uklepalo przez miliony lat, a pozniej, gdy morze ustopilo, to juz efekt erozji i mamy obrazki jak z jakiegos magicznego, bulwiastego swiata. Tutaj szczyty gorek z oddali wygladaja jak gladkie cebulki, ale jak sie podejdzie blizej to i chropowatosc skal da sie poczuc.
Pierwszy szlak byl z Temple of Sinawa wglab kanionu - tzw "Riverside Walk". Szlo sie wzdluz trzeki coraz bardziej zwezajacym sie kanionem. Na koncu szlaku jest mozliwosc brodzenia rzeka pomiedzy scianami skal w specjalnych butach. Ja jakos ze swoja klaustrofobia i po wczorajszych opadach nie mialam ochoty na taka przygode. Znaki postawione na szlaku ostrzegaly, ze woda w kanionie moze szybko przybrac, nawet jak opady sa wiele mil stad. Spacer kanionem objawil gigantyczne piaskowe sciany i szarobura rzeke, niosaca w swych wodach poklady splukanego piasku.
Kolejnym przystankiem byl Weaping Rock. Niedlugi szlak prowadzi w magiczne miejsce, gdzie bedac wewnatrz wydrazonej skaly mozna obserwowac jak z gory splywaja waskie struzki wody. Chyba juz wiadomo skad sie wziela nazwa - szlochajaca skala. Jakos tak nostalgicznie sie zrobilo...
Jadac autobusikiem do nastepnego miejsca zastanaiwalam sie, czy porywac sie na prawdziwy trekking do ladnie nazywajacego sie miejsca "Landing Angels". Dojechalam tam, gdzie zaczyna sie szlak - Grotto. Wedlug gazetki szlak ma 8 km i pokonuje sie 453 metrow przewyzszenia. Byla 11.30. Zastanawialam sie czy zdaze przed ewentualnymi popoludniowymi burzami, ktore prognozowano. Ale widzac, ze nie jestem jedyna osoba na szlaku zdecydowalam sie isc.
No i warto bylo... Dopiero pozniej wyczytalam, ze ten szlak nalezy do najpiekniejszych nie tylko w samym parku Zion, ale w ogole w parkach narodowych USA. Mialam wielkie szczescie z pogoda. Najciezsze podejscia robilam przy zachmurzonym niebie po to by na gorzez zamiast burzy miec piekne bezchmurne niebo i zlote sloneczko. Po dojsciu do punktu Scout Lookout idzie sie mocno eksponowana trasa z lancuchami. Po lewej i prawej stronie przepascie i piekne widoki. A na miejscu wysuniety cypel, nad ktorym krazyly ogromne drapiezne ptaki. Przycupnelam na gorze podziwiajac widoki. Niczym nie przyslonieta panorama Zion Canyon pozostanie na dlugo w mojej pamieci.
W koncu czas wracac. Nie wiem, co bardziej gonilo do powrotu - brak lunchu w plecaku czy plan by jeszcze dzisiaj zainstalowac sie gdzies w rejonach Wielkiego Kanionu Kolorado. W kazdym razie ruszylam w droge powrotna. Wracalam najpierw ta sama droga do Grotto, a pozniej przez Emerald Lake do Zion Lodge. Szybciutkie jedzonko na zielonej trawce w cieniu wielkiego drzewa i w droge.
Teraz jestem w Jackob Lake - ok 40 mil od polnocnego wejscia do Grand Canyon. Wyczytalam, ze od tej strony jest mniej turystow niz od poludniowej. Dla mnie ten argument jest wystarczajacy.
Spie na srednio sympatycznym kempingu. Wlasciciel kazal mi przestawiac namiot, bo zajelam zbyt fajne miejsce, a mam za malutki namiocik. No, ale nie ma co marudzic, gdyz tu zbytniego wyboru noclegowego nie ma.