Noc byla przerazliwie zimna. Bylo ok zera stopni. Dobrze, ze zainwestowalam w dobry, cieply spiwor. Jak tylko wynurzylam sie z namiotu amerykanska rodzinka, z ktora sie nieco wczoraj zintegrowalam, zaprosila mnie na nalesniki z bekonem i amerykanska kawe. Dobrze po zimnej nocy zjesc cos cieplego i do tego w milym towarzystwie.
Po sniadaniu i spakowaniu sie ruszylam do centrum informacji po jakies mapki, co mozna obejrzec w Praire Creek Redwood State Park. Wybralam sobie dwie krotkie trasy w lesie wysokich drzew (Big Tree, Ten Taypoo Trail i Hope Creek Trail). Spacerek po lesie calkiem przyjemny. Mialam wrazenie malej mroweczki blakajacej sie gdzies w wielkim swiecie. O blakaniu sie jednak nie moze byc mowy na szlakach wytyczonych w parkach narodowych. Sa swietnie oznakowane i nie sposob sie na nich zgubic. Choc, zeby nie bylo ze nie jestem prawdziwa turystka, testowalam swoja znajomosc obslugi kompasu. Tak kompasu wlasnie, a nie GPS! No i nawet szlak byl dobrze narysowany na mapie.
Podsumowujac troche mnie rozczarowal ten park narodowy. Tutaj sa te najwyzsze sekwoje, a ja jeszcze chcialabym zobaczyc te najgrubsze. No i w dzien nie udalo mi sie juz wypatrzec zadnego wielkiego jelenia. Troche obrazona na Redwood postanowilam szybko przemiescic sie do Oregonu i kolejnego z parkow narodowych - tym razem Crater Lake.
Po przejechaniu 225 mil udalo sie i jestem w Manzama Village. Jest to wielkie pole (okolo 200 miejsc), a wlasciwie to miasteczko namiotowo-kamperowe i maja tylko dwa prysznice z ciepla woda. Wiecie, ze nie bylo do nich kolejki. Nie wierze, ze amerykancow odstrasza od kompieli oplata 75c za 4 minuty.