Wstalam o 6.30 i 7 rano zameldowalam sie na sniadanku. Sniadanie jest na ostatnim pietrze hotelu, z ktorego roztacza sie niesamowita panorama jeziora. W takich warunkach konsumuje skromne sniadanko.
Autobus przyjezdza po mnie punktualnie o 8.30. Nasza grupa liczy okolo 15 osob plus przewodnik, pomocnik przewodnika i kierowca lodzi. Dojerzdzamy doprzystani. Zajmuje w lodce wygodne podwojne miejsce i wyruszamy.
Pierwszy punkt programu to plywajage wyspy Uros. Doplywamy do jednej nich po okolo pol godzinie *wszystkich jest ponad 30). Na skleconym z trzcinowych korzeni gruncie stoja trzcinowe domki. Posrodku wezowate siedzonko z trzciny i pelno gadzetow, zeby opowiedziec o zyciu na wyspie. Mieszkancy wysepki ubrani w tradycyjne kolorowe stroje witaja nas na nabrzezu. Szczerze, to 100% komercja i cepelia.
Zasiadamy na srodku, by posluchac naszego przewodnika. Tymczasem mieszkancy niby przypadkiem siadaja kolo nas ze swoimi recznymi robotkami. Jak przewodnik konczy do kazdego z nas ktos podchodzi i zaprasza do wizyty w swoim domu. Nie da sie odmowic i laduje w niewielkiej chatce, gdzie oprocz lozka jest telewizor na prad z paneli slonecznych. Oczywiscie zdjecie z mieszkancami i zaproszenie do zrobienia zakupow na straganie, nalezacym wlasnie do tej rodziny. Ja zamiast zakupow obchodze cala wyspe wraz z zawedrowaniem na niewielka wieze obserwacyjna. Tutaj przynajmniej nie ma straganu. Z wyspy mozna bylo odplynac tradycyjna lodka za dodatkowa oplata, lub naszym stateczkiem. Wiekszosc wybrala to pierwsze, zaslugujac tym samym na taneczne i spiewne pozegnanie przez mieszkancow wyspy. Ja wraz z dwoma innymi osobami odplywam bez pozegnania.
Druga z plywajacych wysp Uros roznila sie od pierwszej jedynie tym, ze posrodku miala stawik z rybami. Poza tym dokladnie taka sama cepelia. Po kilkunastu minutach na szczescie odplywamy. Celem naszym jest Amantani. Bedziemy plynac okolo 3 godzin.
Wiekszosc rejsu spedzam w kabinie. Ogarnelo mnie zmeczenie. Na ostatni odcinek podrozy dzielnie wspinam sie na dach stateczku, by podziwiac widoki. Jest strasznie zimno i wietrznie, ale widoki na jezioro i wyspy piekne.
Amantani to juz wyspa z kamienia a nie slomy. Tym razem zeby dojsc do wioski trzeba pokonac nieco podejscia. Dzisiejsza noc spedzimy z lokalnymi rodzinami, wiec dzielimy sie na grupki po 2, 3 osoby i kazdy dostaje przydzial kolorowej pani w tradycyjnym stroju, ktora zabiera osoby do swojego domu.
Ja z Manuela z Wloch trafiam do rodziny Cezar. Pokoik skromny, ale jest prad. O prysznicu oczywiscie nie ma co marzyc. O jakosci toalety nie bede sie rozpisywac. Rowniez kuchnia nie byla mocna strona naszej gospodyni. Pierwszy raz w zyciu jadlam ziemniaczane spagetti / tzn makaron z dodatkiem ziemniakow i nic wiecej. Sytuacje ratowala pyszna herbatka z muni, ktora pilam tu po raz pierwszy.
Okolo 16 spotykamy sie znowu z nasza grupa i wspinamy sie na najwyzszy punkt wyspy 4130 mnpm, gdzioe znajduje sie swiatynia Pachamama. Drugie wzgorze na wyspie to Pachatata. Oznacza to mama i tata ziemia. Swiatynia jest zamknieta, wiec oparci o mury sluchamy o obrzedach, ktore tu sie odprawia raz w roku. W miejscu tym jest tak silne pole magnetyczne, ze kompas glupieje. Podziwiamy zachod slonca nad jeziorem Titikaka, ale w tlumie turystow nie odczuwam magii miejsca.
Wieczorem ostatni punkt programu lokalna dyskoteka. Od naszych rodzin dostajemy tradycyjne stroje i w tany. Nawet mi sie podobaly te ciuszki. Biala haftowana bluzka, niebieska spodnica, a wlaciwie dwie i czarny wyszywany koc na glowe. Nie spodziewalam sie, ze ten stroj jest taki wygodny i tak w nim cieplutko. Impreza to przerost formy nad trescia. Swiadczy o tym chocby to, ze po godzinie wszyscy rozeszlismy sie do naszych rodzin.