El Misti zdobyty! Jestem cala i zdrowa z glowa pelna niezapomnianych wrazen. Moje pierwsze 5800 mnpm! Wszystko opowiem pozniej, gdyz dzis dzien pozegnan w Arequipa. Musze sie spakowac i pozegnac ze wszystkimi. Ciesze sie, ze zdobytego wulkanu, ale rownoczesnie jest mi smutno, ze cos sie konczy.... z drugiej strony koniec jednego jest poczatkiem czegos nowego. I wole na to patrzec z takiej perspektywy.
Bezlitosny budzik zadzwonil 45 minut po polnocy. Byl to tylko sygnal do tego by wyjsc z namiotu, gdyz rzeczywiscie ze spaniem bylo kiepsko. Na sniadaniu o pierwszej w nocy melduje sie nasza czworka: Irlandczycy, Ines i ja. Pozostala czesc wyprawy zostaje w obozie.
Na szczescie nie jest jakos przerazliwie zimno. Mimo to mam na sobie wszystkie cieple rzeczy, ktore zabralam. Zabieramy ze soba tylko wode i snacki. Plecaki zostaja w obozie.
Planowo o 1.30 wyruszamymy. Dookola ciemnosc. Kazdy ma na glowie male swiatelko. Czuje sie jak gornik w kopalni, gdyz widokow nie ma oczywiscie zadnych. Tylko tu i owdzie swiatelka poszczegolnych osob, wedrujacych na szczyt. Ja ide bardzo powoli, a wraz ze mna jeden z przewodnikow. Gaworzymy sobie po hiszpansku. Jak musze, to nawet niezle mi z tym hiszpanskim wychodzi. Niestety z Ines rozmawiamy po angielsku :(
Na wysokosci okolo 4800 mnpm Ines poczula sie bardzo zle i omal nie zemdlala. To oznacza tylko jedno. Jeden z przewodnikow i Ines wracaja do obozu, a ja zostaje z przewodnikiem sprinterem i dwoma doswiadczonymi alpinistami. Jestesmy grupa, wiec idziemy razem.
Na szczescie przewodnik zwolnil i idziemy normalnym tempem. Od wysokosci 5000 mnpm zaczynam ciezko oddychac i musze czesto sie zatrzymywac, by uregulowac oddech. Moje nogi zaczynaja byc coraz ciezsze, a szlak coraz bardziej piaszczysty. Troche mi glupio, ze jesem najwolniejszym ogniwem, ale Irlandczycy sa bardzo wyrozumiali i ciagle ida twardo za mna. Nie odczuwam bolu glowy ani zoladka, ale kazdy ruch jest przynajmiej podwojnym wysilkiem. Teraz zaczyna sie walka z samym soba.
Zaczyna sie robic jasno, co nie oznacza, ze jest cieplej. Im bardziej widac, ze to juz koniec tym trudniej mi sie idzie brodzac w wulkanicznym piachu. Ale udalo sie. Jestem na krawedzi krateru! Jest przerazliwie zimno i wieje. Teraz sa dwie mozliwosci: wejscie na najwyzszy punkt kaldery 5822 mnpm, albo wejscie na krater 5800 mnpm. Przewodnik zabiera chlopakow na szczyt, a ja ide podziwiac wulkaniczne wyziewy. Nie wiem dlaczego tak sie spieszymy, ze nie mozna zrobic obu tych rzeczy. Jest dopiero 7:00 rano!
Na kraterze jestem sama jedna. Widze jak Misti produkuje siarkowe opary. Ta moja podroz jest pod znakiem wulkanow. Nie ma duzo czasu na odpoczynek. Trzeba wracac.
Droga w dol to jeden wielki poslizg w wulkanicznym piachu. Poczatkowo, to bylo nawet przyjemne, ale pozniej ten piach byl wszedzie zaczynajac od butow, a konczac na czubku glowy. Ale i tak takie zejscie jest przyjemniejsze dla kolan niz skaly no i trwa jedynie 1,5 godziny.
Wracamy do obozu, gdzie reszta ekepity spi w namiotach. Teraz pakowanko i kolejne 1100 metrow zejscia w dol. Dzisiaj zrobilismy 1200 metrow podejscia, tyle samo zejscia i czeka nas jeszcze kolejne 1100 na dol. Ines czuje sie slabo, wiec to ja niose nasz namiot. Jakos radosc ze zdobycia wulkanu tak mnie uskrzydlila, ze nie przeszkadza mi plecak. Znowu schodzimy, a wlasciwie to osuwamy sie wraz z wulaknicznym piachem.
Po kolejnej 1,5 godzienie jestesmy w punkcie wyjscia. Patrze na Misti i widze ciekawe zjawisko. Slonce ma taka teczowa obwodke dookola siebie. Nie pamietam nazwy tego zjawiska, ale bylo niezwykle. To takie ukoronowanie dnia.