Obudzilam sie rano i ku mojemu zdziwieniu ziemia wokol namiotu byla bardzo mokra. Nie pamietam nocnego deszczu, namiot tez nie jest specjalnie mokry, a na ziemi ogromne krople zatarly moje wczorajsze slady. Czyzbym tak dobrze spala po wczorajszym bieganiu po gorkach?
Dzis w planach polnocna krawedz Grand Canyon. Wyjechalam z kempingu ok 9.30. Najpierw jechalo sie przez zielony las (coz za odmiana po ostatnich pustyniach!), pozniej strasznie spalony las (wielki pozar byl tu w 2006 roku), a w koncu przez niemiernie szerokie, zielone laki. Wreszcie wjazd do parku - znowu kosztuje 25USD jak Bryce i Zion. Ja oczywiscie wjezdzam na moj Annual Pass, ktorego zakup juz mi sie oplacil.
Jak zwykle dojechalam do Visitor Center, ale tam nie byli specjalnie pomocni. Powiedzieli, ze wszystkie szlaki sa opisane w materialach, ktore sie dostaje bna wiezdzie i mam sobie je przeczytac. Tak tez zrobilam siedzac na laweczce z widokiem na... niesamowicie wielki kanion. Patrzac w dol nie widac rzeki. Polnocny Rim jest wyzszy od poludniowego. Aby zejsc na dno do rzeki Kolorado trzeba zejsc 1800 metrow w dol! Oczywiscie nie jest zalecane, aby to robic jednego dnia. jako jednodniowa wycieczke poleca sie tutaj zejscie do Roaring Springs (polowa drogi - jakies 930 metrow w dol) i to jest wyczerpujaca calodzienna 15 km petla. Zeby ja przejsc warto byc wczesnie.
Jak widac nie mialam szans na trekking dzisiaj, tym bardziej, ze w oddali znowu widac ogromne szare chmury. Tak, ze znowu wdrazam wariant latwiejszy - tzn podziwianie urokow kanionu z jego krawedzi zatrzymujac sie na punktach widokowych. najpierw byl Bright Angel point (nie wiem, czemu oni wszystko tak anielsko tu nazywaja?). Z tego miejsca ladnie widac, ze Wielki Kanion to nie pusta rynna. Wewnatrz rzeka i jakies jej sezonowe doplywy utworzyly gesta siec mniejszych kanionow w obrebie tego Wielkiego. I do tego te czerwone skaly, ktorych poszczegolne warstwy opowiadaja geologiczna przeszlosc tych terenow, siegajac wiele milionow lat wstecz. Podziwiajac widoki nie sposob bylo nie zauwazyc czarnych chmur nad okolica :(
Chcac zdazyc przed deszczem szybko ruszylam w samochodowa droge widokowa do Cape Royal. gdzie przemierzajac krotki pieszy szlak mozna zobaczyc Angels Window )wbita w kanion skala z otworem w ksztalcie okna) i wreszcie sam Cape Royal. Przyjemne bylo samo dojscie do celu sciezka wsrod bogatej tutaj klifowej roslinnosci.
Wreszcie trzeba bylo zakonczyc przygode z North Rimem. Faktycznie bardzo tu spokojnie jak na srodek sezonu. Opuszczam to miejsce z lekkim niedosytem. Nie pochodzilam sobie wglab kanionu, ale rozsadek tym razem zwyciezyl nad chciejstwem (a moze to po prostu zmeczenie po poprzednich lazikowaniach?).
Zastanawialam sie co dalej. Nie za bardzo chcialo mi sie wracac ta sama droga, a tak by bylo gdyby st5ad bezposrednio jechala do Las Vegas. Padlo wiec na to, aby pojechac jeszcze na poludniowa krawedz kanionu. Ale, aby to zrobic trzeba przejechac jakies 200 mil.
Jechalam te 200 mil przez pustkowia Arizony i rezerwat indian Navajo. Jakos tak strasznie biednie bylo po drodze. Na kazdym parkingu stragany z hand made souvenires. W koncu przejechalam przez most na rzece Kolorado - oczywiscie Navajo Bridge i dalej w droge do South Rim. Ok 50 mil przed celem podrozy zaczelam rozgladac sie za noclegiem - bez rezultatu. No nic jade zatem do parku i bede probowac szczescia w Grand Canyon Village. Po drodze strasznie padalo, co nie wrozylo nic milego. Ok 19 minelam granice parku i ranger powiedzial, ze nawet nie mam co probowac szukac noclegu w Grand Canyon o tej porze. Zapytalam, czy gdzies mozna rozbic namiot. Chyba ze wzgledu na panujaca aure znalezienie wolnego miejsca na kempingu pol mili od wjazdu do parku narodowego bylo tym razem latwe.
No i zdobylam sprawnosc blyskawicznego rozbijania namiotu w na szczescie slabnacym deszczu. Mialam nadzieje nie zmoknac mocno do rana.